Właśnie wróciłam z nart, a dokładnie z nartami, bo nawet ich z samochodu nie wyjęłam. Z okna hotelowego miałam piękny widok na trasę narciarską, szkoda tylko, że na niej ani narciarzy ani śniegu, za to piękna zielona murawa. A takie ambitne plany miałam. Zamierzałam szusować od rana do wieczora, doskonalić swoje umiejętności, pić grzane wino. A tu co – PASZTET!
Całą piętnastoosobową ekipę zabrałam na ten wyjazd. Co prawda nie gwarantowałam optymalnych warunków śniegowych i jakby nie miałam na nie wpływu, to jednak poczucie odpowiedzialności powodowało pewnego rodzaju dyskomfort. Ale nie o dyskomforcie dzisiaj będę mówiła ale o pasztecie i to nie tym kłopotliwym, tylko szlachetnym, mięsnym, wywodzącym się z wpływów francuskich, wszak stamtąd pasztet pochodzi. Wraz z modą i trendami kultury francuskiej pojawiły się u nas przepisy na najlepsze pasztety, które z czasem przystosowały się do rodzimych warunków. Nie jest to niestety danie łatwe do przygotowania. Najpierw trzeba wybrać najlepszej jakości składniki, a potem połączyć je w odpowiednich proporcjach, które w celu uzyskania wybornego smaku nie są bez znaczenia, o czym nawet w dowcipach się mówi.
„Do wytwórni pasztetów przyjechała kontrola z sanepidu. Inspektor pyta:- Czy ten pasztet z zająca jest naprawdę z zająca? – Tak, ale prawdę mówiąc dodajemy jeszcze koninę. – A w jakich proporcjach? – Pół na pół….Jeden zając, jeden koń.” 🙂
W moim pasztecie główną rolę odgrywają żeberka wieprzowe, cielęcina i kaczka. Wyszło pysznie i nie pół na pół :), więc zachęcam do przetestowania.
Brak komentarzy.