Długi weekend spędziłam w totalnej głuszy, w jakiejś wsi na końcu świata, z dala od cywilizacji i w zgodzie z naturą. Miało być rodzinnie, sielsko i anielsko. I tak było, z małymi perturbacjami. Zaraz przed wyjazdem zrobiłam gigantyczne zakupy. Nie wiedziałam czy w okolicy będą sklepy, natomiast miałam pewność, że w lodówce zastanę jedynie światło. „Kup jakiegoś grilla”, zarekomendował małżonek. „Tylko jakiś niedrogi, bo tylko na ten weekend będzie nam potrzebny”. „Ale Ty nigdy grilla nie robiłeś” poddałam pomysł w wątpliwość.” To będę robił” usłyszałam i uczyniłam jak kazał. Wyjazd w środę, a ja w tradycyjnym niedoczasie. Rano zawiozłam dzieci do szkoły, kota do hotelu dla kotów, potem szybkie gigantyczne zakupy, w tym grill za 70 zł (w Biedronce, bo po drodze, a ja miałam mało czasu), następnie spotkanie w sprawie mojego biznesu, szybko dzieci ze szkoły i w drogę.
Dom, w którym mieszkaliśmy, to stara przedwojenna chałupa, nieco wyremontowana i od dwóch lat niezamieszkana, otoczona wszechobecną zielenią. Na wstępie przerażenie dzieci wzbudził fakt braku telewizora. W końcu nie zabrały elektroniki, to co one będą robiły w tych krzakach przez 3 dni. Dzieci świetnie się odnalazły w nowych warunkach. Okazało się, że można na wiele sposobów ciekawie sobie czas zagospodarować. Gorzej było z tym grillem. Na piątek małżonek zaprosił kolegę z czasów szkolnych wraz z rodziną. No to ja szybciuteńko zamarynowałam karkóweczkę, kurczaczka na szaszłyki, naszykowałam kilka pysznych sałatek. Goście mieli przybyć o 17.00. Pół godziny wcześniej byłam już gotowa na ich przyjęcie. W tym właśnie momencie mój szacowny małżonek przystąpił do montowania grilla. Po 5 minutach rzucał już jego elementami po podwórku, twierdząc, że kupiłam jakieś dziadostwo. Zawołał do pomocy 11 letniego syna, a po kolejnych 5 minutach wrzeszczał na niego, że tyle klocków lego ułożył, a z głupim grillem nie może sobie poradzić. Ja zaś ze stoickim spokojem nalałam sobie kieliszek białego wina i obserwowałam dalszy bieg wydarzeń. Zdenerwowany zostawił grilla na środku podwórka, wsiadł do auta i udał wraz z synem do pobliskiego sklepu. Po kolejnych 5 minutach telefon: „W sklepie nie ma grilla”, zakomunikowało dziecko i czeka, aż wymyślę cudowny sposób na uzdrowienie sytuacji. „Od jakichś sąsiadów pożyczcie” proponuję. Po 5 minutach wjechali chłopaki z grillem od sąsiada i to nie byle jakim, bo własnej produkcji. W taki oto sposób zostaliśmy uratowani z opresji. Na koniec tylko dodam, że grillowaniem ja się zajęłam, bo ostatecznie okazało się, że małżonek jednak nie potrafi. A już szczytem było, gdy fotografowałam wyniki mojej pracy kulinarnej i usłyszałam „Po co ty tego grilla fotografujesz, przecież wszyscy potrafią zrobić grilla”.
A poniżej przepis na szaszłyki na grilla, bo może jednak ktoś nie potrafi ich zrobić:) i kilka zdjęć nie tylko jedzeniowych.
Pamietam jak nasza karkowke ktos wciskal sobie do kieszenie w spodniach, na wynos
To były czasy…aż łezka w oku się kręci:-)