Moją ulubioną książką z dzieciństwa jest „Ania z Zielonego Wzgórza”. Na niej się wychowałam, a z bohaterką identyfikowałam. Miałam rudawe włosy, piegowaty nos i posturę kościotrupa. Cudnie było mieć możliwość identyfikowania się z kimś, kto ma podobne problemy. Wzorem Ani próbowałam farbować włosy. Moje nie wyszły zielone, ale za to czarne. Mąką ziemniaczaną wywabiałam piegi, ku uciesze mojego kuzyna, który widział zdesperowaną młodą kobietę z białą mazią spływającą z twarzy. Nadawałam drzewom i polnym dróżkom nazwy i potrafiłam czerpać radość z najdrobniejszych rzeczy. A piszę o tym, bo po 30-tu latach wróciłam do lektury, a przyczynkiem do tego był, ni mniej, ni więcej, tylko mój niesubordynowany syn, który w ramach programu edukacyjnego właściwego dla tego rocznika, miał obowiązek przeczytać Anię z Zielonego Wzgórza. Po pierwszym czytaniu syna okazało się, że lektura mało pasjonująca, więc nie zapoznał się z nią odpowiednio gruntownie. Nakazałam drugie czytanie i w tym czasie sama odświeżyłam sobie znajomą mi książkę. Znowu poczułam się jak dziesięciolatka, już z inną optyką na życie ale z ta samą wrażliwością. Nadal mnie porusza i fascynuje. Jest to jedna z piękniejszych książek, jakie w życiu przeczytałam.
Niezależnie od powyższego, w wyborze przepisu na maślane ciasteczka nie inspirowałam się Anią. Nie będzie kropli walerianowych, ale będzie ekstrakt wanilii i parę innych składników czyniących ciasteczka doskonałymi. Inspirację do ich przygotowania znalazłam tutaj: http://jswm.blogspot.com/2009/12/ciasteczka-na-boze-narodzenie.html. Dziękuję Aniu!
Śliczne ciasteczka i ślicznie udały Ci się te zdjęcia 🙂
Dziękuję, Moja Droga 🙂
Fantastyczne! 🙂