Chruścik, chrust, czy bardziej poetycko faworki robię od zawsze i według tego samego przepisu. Ale teraz, zanim przystąpiłam do ich przygotowania, wiedziona ciekawością historii faworkowej, nieco poszperałam w starych książkach kucharskich. Chciałam się przekonać, na ile przepis przepoczwarzył się w ciągu niemal 80 lat, albowiem książka, której jestem szczęśliwą posiadaczką pochodzi z roku 1936*. Pierwsza rzecz jaka zwróciła moją uwagę, to stopniowanie jakości przepisu na to samo. Przykładowo, obok przepisu na „Chruścik bardzo dobry”, widnieje „Chruścik równie dobry”. Przepisy różniły się nieco proporcjami składników, ale trudno ocenić według jakiego kryterium jedne uznano za najpyszniejsze, a drugie pyszne, bo bez wątpienia takie stopniowanie sugeruje, że pierwsze jest lepsze. Kolejna sprawa, to ilość porcji, które można uzyskać z jednego przepisu. Użycie do jednej porcji faworków 15 żółtek szczerze mi zaimponowało. Gotowano albo dla całych oddziałów wojskowych, albo na wielkie karnawałowe bale lub też na zapas. Faworki według tamtejszego przepisu można było przechowywać kilka tygodni. Moim udaje się przetrwać do następnego dnia. Ewaluowała też konsystencja ciasta, z którego przygotowywano ten zacny smakołyk. „Ciasto musi być bardzo wolne, tak, że ledwie się da wałkować, bo gdy zbyt nagniecione, to chruścik niedobry”. Po 80 latach, albo może wcześniej przekonano się, że chruścik jednak może być równie dobry, gdy ciasto nie jest wolne, ale za to jednolite, gładkie i porządnie wygniecione.
* M. Śleżańska „Umiem gotować”
Brak komentarzy.